Ten dzień zakończył się mimo wszystko dobrze, mimo wielu wrażeń…
Miało być light, ot wyprawa do wodospadu w okolicy, a zahaczyłam szpital. To nie ja byłam poszkodowana (na szcześćie). Ale, po kolei…
0 7 rano okazało się, że ktoś nie może popłynąć na wycieczkę, w związku z tym musiałabym zapłacić za całą łódkę (coś ponad 2 miliony). Jakoś mało fajnie to wyglądało. Niezrażona spożyłam śniadanie, poznałam pewnego starszego Niemca oraz jego przewodnika Williama i pojechałam z nimi na wycieczkę do wodospadu (dołączyła do nasz jesce świętobliwa Teresa, także w Niemiec). Ponieważ Flores H’way jest w trakcie remontu, a także dlatego, iż jedna z ciężarówek postanowiła osunąć się ciut w przepaść – droga zajęła nam coś ponad półtorej godziny. Dotarliśmy do wioski i ruszyliśmy truchtem do wodospadu – jestem stara, schorowana i trochę leniwa, więc ja szłam po tej śliskiej i mokrej ścieżce trochę ponad godzinę. Później nastąpiło ogólnie relaksowanie, można się kąpać, skakać do wody, ja wybrałam oglądanie motyli, papug i sen. W drodze powrotnej zostaliśmy poczęstowani jakimiś owocami, wyglądem przypominającymi jabłka, a drugi sąsiad uraczył nas kokosami. Szczególnie na tę okazję wyciągnął z domu wszystkie krzesła. Jakaż to była przyjemność rozmawiać z tymi ludźmi, reagowali tak spontanicznie na słowo Warszawa. Tutejsza szkoła nazywa się Warsawe, co zobaczycie na zdjęciu. W wiosce dołączyło do nas 4 Holendrów. Okazało się, że w jednym z ich skuterów brakuje powietrza w tylnej oponie (zgodnie podejrzewamy sprawę miejscowych). William zaoferował się, że pojedzie tym skuterem, bo waży ciut mniej niż przeciętny Europejczyk…
I tak zaczęła się dalsza historia. Najpierw na flaku dojechał do głównej trasy (tak gówniana droga, że strach się bać), a następnie napompował oponę. Chyba ktoś przedobrzył i by la zbyt twarda. Jechaliśmy równo… i w pewnym momencie William wywinął orła. Wyglądało to dość groźnie, poobcierał się cały, porwał sztruksowe spodenki i stracił buty. Zdezynfekował go i opatrzyłam, ale w drodze zaczął nam tracić przytomność. Dlatego też udaliśmy się prosto do lokalnego szpitala w Labuanbajo. To właściwie była chyba przychodnia, ale jej standard pozostawiał i tak wiele do życzenia. Poprosiłam o skorzystanie toalety i zdziwiłam się – w izbie przyjęć nie było bieżącej wody. A rękawiczki jednorazowe suszyły się rozwieszone… Opatrzyli go porządnie, zaaplikowali jakąś maść, dostał leki i receptę na tę maść – kosztowało nas to w sumie 48.000 IDR.
Odetchnęliśmy z ulgą dopiero na wieczornym spotkaniu – dołączyła do nasz jesce para Argentyńczyków oraz mój znajomy Ichad, przyszedł również William. Było bardzo sympatycznie i wesoło. Posiedzieliśmy do 22 i poszliśmy spać, ponieważ każdy miał plany na dzień następny…