Ten dzień postanowiliśmy rozpocząć jeszcze przed świtem. Zaordynowaliśmy sobie wycieczkę do Parku Narodowego – Hortons Plains. Aby dotrzeć tam tuż o świcie wyruszyliśmy już o 4:30 i po mniej więcej 50 minutowej jeździe byliśmy na miejscu. Na początku ruszaliśmy w kompletnych ciemnościach, na drodze nie było ruchu, no może oprócz mleczarzy (bo jak wiadomo, mleko...).
Do parku dotarliśmy w pierwszych promieniach słońca. Dokonałam opłaty za wstęp, w sumie kosztowało nas to Rs. 9000 (4 osoby, kierowca i samochód). Spacer rozpoczęliśmy około 7 i wędrowaliśmy kompletnie samodzielnie. Wybraliśmy dłuższy wariant, czyli pętle 9km.
Na początek udaliśmy się do wodospadu – Baker's Falls. Trasa dość łagodna, nie licząc ostatniego fragmentu, którego zejście musieliśmy pokonać w wilgotnym zacienionym lesie. Był to chyba najtrudniejszy fragment tej wycieczki. Późniejsza trasa wiodła ścieżką pośród traw, krzkaów bambusów, rododendronów i małych strumyków. Po mniej więcej godzinie dotarliśmy do Końca Świata (teraz mogę powiedzieć, że już byłam na końcu świata). Jest to zielony kanion, którego ściany opadają 880 metrów w dół. Widoki zapierające dech w piersi! Tam spożyliśmy śniadanie przygotowane przez hotel, ciut odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej. Na całej trasie usytuowane są informacje odnośnie fauny i flory. Widzieliśmy wiele okazów motyli, ptaków i roślin, które endemicznie występują na tym terenie. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do Małego Końca Świata, który moim zdaniem zapewnia jesce lepszą panoramę okolicy. Niespiesznym krokiem zmierzaliśmy do wyjścia, co zajęło nam kolejne 2 i pół godziny.
Park opuszczaliśmy około 12:30 pogrążeni we mgle. Drogę powrotną właściwie przespaliśmy, chyba z nadmiaru wrażeń i przehiperwentylowania...