Na wschodnim wybrzeżu nie ma obecnie sezonu, co przyjęliśmy z dużą ulgą. Wystarczająco dużo działo się przez ostatnie kilka dni, wypełnione zwiedzaniem i przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Potrzebowaliśmy kilku dni odpoczynku i właśnie go otrzymaliśmy.
Tak jak wspomniałam powyżej, nie ma tam sezonu, więc nie ma ludzi, a to skutkuje większością zamkniętych lokali. Nocleg znaleźliśmy w Galaxy Lounge (bungalow z open-air łazienką Rs. 2500). Było to chyba najbardziej spokojne miejsce jak dotychczas. I właśnie takiego miejsca szukałam, ciszy i spokoju, hamaków i widoku na ocean.
Spędziliśmy tam w sumie 2 i pół dnia. Trochę zaniemogłam w chodzeniu, gdyż odezwał się mój chory kręgosłup. W pobliskim sklepie spotkałam bezzębnego, pomarszczonego masażystę. W akcie desperacji poddałam się godzinnemu okładaniu róznymi specyfikami, wałkowaniu oraz uciskaniu nerwów w stopach (cena Rs. 2000). Wprawdzie na początku czułam się zmasakrowana, to następnego dnia mogłam już chodzić normalnie i nie odczuwałam żadnych dolegliwości. Obecnie również szukam takie masażysty (tylko takim ufam, do młodych nie chodzę), aby powtórzyć ten zabieg.
W czasie, gdy ja leżakowałam towarzystwo udało się na zwiedzanie okolic, czyli jeziora, bezludnej plaży oraz jakiejś światyni, której nazwy nie pamiętam. Widzieli tam krokodyle, warrany oraz kilka węży.
Nic nierobienie strasznie męczy, więc, aby nie wypaść z rytmu postanowiliśmy się ruszyć w dalszą podróż. Zdecydowaliśmy się na podróż w stronę południowego wybrzeża. Dość opornie szło nam wykombinowaniem rozsądnego transportu, bo trzeba było zmienić kilka autobusów i tak dalej. Ruszyliśmy więc ponownie vanem (koszt Rs. 8000) i tym razem udaliśmy się do Mirissy. A o tym już tradycyjnie w następnym poście...