Wylądowałam w środku nocy, o 4:30. Dla normalnych, śpiących ludzi to drakońska godzina. Dla mnie, to początek dnia. Wysiadłam, średnio ciepło, a ciemno jak cholera. Spodziewałam się, iż lotnisko będzie ciut większe i bardziej światowe. Autobusem przetransportowali nas do terminala, kilka korytarzy i ustawiłam się w kolejce do Immigration. Sri Lanka z dniem 1 stycznia br. wprowadziła ETA, czyli obowiązkową elektroniczną aplikację o pozwolenie wjazdu. Cena wynosi 20 USD, ale dla tych co aplikowali przed końcem 2011 wjazd jest za free. Udało mi się :) Niestety, to nie koniec historii... Okazało się, iż mojej aplikacji (pomimo, że miałam kopię z maila) panowie z lokalnej straży granicznej nie mogą odnaleźć... Musiałam odstać jakieś 40 minut przed bramką i z pewnością wzbudzałam sensację... Na szczęście wszystko się wyjaśniło i ruszyłam do moich nowo poznanych znajomych z Portugalii (że też chciało im się na mnie czekać?). Za chwilę to ja nich czekałam jakąś godzinę, bo zaginał ich bagaż...
Po wstępnych przygodach ruszyliśmy do autobusu, którym podjechaliśmy do dworca oddalonego jakieś 5km, aby pożegnać się i pojechać każdy w swoją stronę. Ja udałam się do Dambulli, bo tam miałam spotkać się ze swoimi rosyjskimi przyjaciółmi Liudą i Artemem, oraz ich funflem Timorem.