Zaczęło się niewinnie, spokojny, senny lot w bajkowej scenerii pierzastych chmur. Pogoda doskonała, choć to przecież pora deszczowa, więc może padać prawie codziennie. Określenie padać jest dość delikatnym stwierdzeniem, tu po prostu jest ściana deszczu, a wody jest nie rzadko ponad kostki. Tak czy inaczej, stolica Indonezji przywitała nas promiennym uśmiechem.
Gdy siadłam do pisania tego postu, u nas było już po 23, dziewczęta smacznie chrapały, a ja nie spałam od wczoraj, czyli porannej pobudki o 4:30, to niestety nie dałam rady nic wiecej napisać, za co Szanownych Czytelników serdecznie przepraszam, tak więc pozwolę sobie skrótowo opowiedzieć największe atrakcje minionych 2 dni, i tak.
O ile dobrze pamiętam z zeszłego roku, lotnisko Soekarno-Hatta wygladało podobnie, choć wydawało mi się wtedy dużo mniejsze. Tym razem nasza bramka była sporo oddalona od stanowisk, powiedzmy Wopistów, a jeśli nie nazywają się Wopistami, to mam na myśli tych panów, którzy wydają wizy. Jak wspominałam wcześniej, Visa on Arrival jest do zakupienia na miejscu, jej koszt to USD 25 za 30 dni. O ile również dobrze pamiętam, w zeszłym roku istniała możliwość dokonania płatności kartą kredytową (a przynajmniej ja tak właśnie płaciłam), a tymczasem wczoraj dwie siedzące Fruzie w okienku udały mega zdziwione faktem, iż miałam zamiar dokonać płatności za pomocą karty. Tak więc, aby nie utrudniać im życia, Dorota podzieliła się ze mną swoim majątkiem i opłaciła mój wstęp. Pan Wopista był również uprzejmy. A co najważniejsze, po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć słowo w bahasa Indonesia, tak aby ćwiczyć nabyte umiejętności (Natalia – dziękuję Ci moja najlepsza nauczycielko). Umówmy się, nie mówię perfetto, nie znam jeszcze na tyle języka (uczyłam się miesiąc) aby prowadzić dysputy i dywagacje filozoficzne, ale powiedzieć ciutkę już potrafię. A wracając do tego Pana, to chyba oniemiał z wrażenia, że odezwałam się do niego w języku language (PS. język language to gryps środowiskowy, dokładnie z Szanownej Instytucji zwanej Citi). Tu jeszcze mała dygresja, gdyż Dorota, która jest chyba z nas najwyższa zapuściła żurawia do paszportu i karty wizowej pary przed nami, to dowiedziałyśmy się, iż ta rzeczona parka niemieckich emerytów również ma rezerwację w Hotelu Alila. I tak pomyślałam, ze można do nich zagadnąć i ewentualnie razem pojechać do hotelu, ale o tym za chwilę. Wszystkie otrzymałyśmy stosowne vlepki, tj, wizy i ruszyłyśmy do następnej bramki, czyli Imigration. Jak dotąd humory nam dopisywały, nastroje były absolutnie wyśmienite i miałyśmy nadzieję, ze tak właśnie będziemy się czuć przez następne kilka tygodni. Przy kontuarze siedział tak mega-boski-szatański-wspaniały Pan Oficer, że aż żal było do niego nie podejść. No takie ciasteczko, że nie mogłam sobie odmówić, aby zameldować się przy jego kontuaru. Szkoda tylko, że nie mam stosownej fotografii rzeczonego mężczyzny, bo myślę iż żeńska część Szanownych Czytelników mogłaby mieć podobne spostrzeżenia. No jeszcze nie mogę przeboleć faktu, iż Pan mimo swojej boskości okazał się skurczybykiem, a przecież tak dobrze mu z oczy patrzyło. A tak poza tym, tu ustawiłyśmy się w kolejce za parą niemieckich emerytów, tych z naszego hotelu i deliberowałyśmy, czy się odezwać w kwestii wspólnej podróży. Odważyłam się jako jedyna zabrać głos – posługiwałam się w jezyku angielskim, gdyż wydał mi się stosowny do zastanej sytuacji (po niemiecku potrafię płynnie powiedzieć: Ich bin heute nich forbereitet, Weil ich krank war). Niestety okazało się, że Państwo oprócz swojego języka ojczystego nie władają żadnym innym. W tym miejscu przypomina mi się forum Facebook – mówię w innych językach, gdy jestem pijany, a ja parafrazując mówię w innych językach, gdy muszę. Próbowałam złożyć zdanie, tak aby być choć trochę zrozumiałą, że chcemy z nimi pojechać, jednak szło mi opornie. Włączała mi się bahasa na przemian z angielskim, a jedyne pytanie w sprawie transportu, które postawiłam brzmiało: Bezahlen Sie sich? Myślę, iż ci Państwo nie do końca zrozumieli w czym rzecz i oddalili się kłusem.
Ale trzymajmy się faktów – Pan Oficer nas zadenuncjował do swojego Kapitana, iż nie mamy biletu powrotnego z Indo, tak więc mamy problem. To znaczy, ze my nie miałyśmy problemu, ponieważ o jego istnieniu (tego problemu) jeszcze nie miałyśmy pojęcia. Pan Kapitan, tzw. Starszy Podchujaszczy również był całkiem niczego sobie, ale to z pewnością nie był typ ciasteczka. Od słowa do słowa wywiązała się rozmowa, pan ze stoickim spokojem łamaną angielszczyzną opowiadał nam, ze takie są regulations i niestety, ale bez bilety wylotowego nie jesteśmy tu mile widziane. Starałam się go wziąć na litość i poskładać podrzędnie złożone zdania w bahasa Indonesia jak bardzo podoba mi się w Indo (w tym temacie nie kłamię nigdy), ze chcę podróżować i rozmawiać z ludźmi, i tak dalej, ot po prostu niekończący się wywód w tym temacie. Oczywiście, Pan Kapitan zasugerował nam, iż tam nieopodal znajduje się kontuar linii lotniczych przy którym możemy nabyć bilet powrotny. Jednocześnie, zasugerował nam, że przecież on nam bardzo chce pomóc, o ile mu także pomożemy. I tu padła magiczna cyfra – 50 USD. Nadal nie możemy rozwikłać zagadki, czy chodziło mu o płatności In Total za nas trzy, czy też per osoba. Suma sumarum stwierdziłyśmy, iż najpierw spróbujemy kupić bilet, który i tak nam będzie potrzebny, więc to nie ma znaczenia, gdzie go nabędziemy. Gdy podeszłyśmy do tego wspomnianego stanowiska, okazało się, iż obsługuje go grupka kilku młodych, z wyglądu nastoletnich, osób. Wydawało nam się, iż powinno pójść gładko, kupimy bilet na połączenie z Manado na Sulwesi na 4 grudnia i będziemy to miały z czapki. Jednak to przerosło nasze możliwości językowe, gdyż angielskiego to oni nie bardzo, a moja bahasa w tej kwestii na podobnym poziomie. Stąd też alarmowy telefon w środku nocy do Natalii (serdecznie przepraszam), śpiącej słodko, aby chociaż zechciała im wytłumaczyć im w czym rzecz. No i musiałyśmy podjąć negocjacje, że przecież wcale nam nie potrzebny bilet z Jakarty do Singapuru liniami SIA za cenę 380 USD że przecież potrzebuję zapłacić kartą, gdyż nie posiadam złamanego centa USD, tylko 160.000 Rp. z poprzedniego wyjazdu, że jesce masą innych kwestii, których i tak nie zrozumieją. Oczywiście byli bardzo mili i uprzejmi, a nawet możemy powiedzieć, że zbyt uprzejmi, gdyż kolejno do nas wychodzili i proponowali usługi pomocowe – że tu to tylko sprzedają bilety SIA, ale tam na zapleczu to mają Internet i mogą nam zarezerwować tani bilet (rezerwacja wystarczy dla Imigration), co będzie kosztowało chyba, o ile dobrze pamiętam 25 USD, a inny sprytek oferował mi spacer do bankomatu, który jest na zewnątrz lotniska, po to aby podjąć kasę na wspomniany bilet w SIA. Normalnie zaczęłam mieć dość chandryczenia się z towarzystwem i rozglądałam się za wtyczką do elektryczności, aby podpiąć się z mysiopikiem (bateria mi padła w samolocie podczas pisania postu o podróży) i korzystania z netu w roamingu w zaporowej cenie, ale byłam w stanie wyższej konieczności. Tak, czy inaczej, okazało się, ze na tym cholernym lotnisku nie ma tak trywialnej sprawy jak ogólno dostępne gniazdka elektryczne, więc temat się zakończył. W międzyczasie dziewczęta stwierdziły, iż całkiem śmiesznie oglądało się z poziomu kanapy przygody Toma Hanksa w filmie Terminal, ale fabuła tego filmu wcieliła nam się w życie. Tak czy inaczej, wróciłyśmy do Pana Kapitana, który jak ten Basza rozparty siedział za ladą i z wyższością żądał pomocy finansowej. W akcie desperacji oraz chęci opuszczenia tego dusznego budynku podjęłyśmy próbę targowania się. Krzyknął nam 140 USD, na co spokojnie dopowiedziałam, iż terlalu mahal – tj. trochę za drogo, więc kolega uprzejmie zapytał ile oferujemy. Agnieszka miała przygotowane zawczasu 3x 50 USD, gdybyśmy nic nie stargowały, ale jak mówią raz się żyje, a kto nie ryzykuje ten nie jedzie. Zaproponowałam mu 100 USD, bo moim zdaniem i tak przeginał pałę (tego nie byłam mu uprzejma powiedzieć, ale skutecznie patrzyłam mu głęboko w oczy). I teraz myślę, ze mogłam się potargować więcej, może nawet udałoby się zmęczyć przeciwnika i wejść za free. Generalnie to Pan Kapitan miał ciśnienie, gdyż zbliżali się pasa żerowanie następnego lotu, a jak tu wziąć gotówkę? Zawęził ruchy, dostał szczękościsku i otrzymałyśmy upragnione stemple. Całą przygoda trwała coś około 2 godzin, ale zaliczam ją do grona niespodzianek i teraz już wiem, że bez żywego pieniążka nie można podróżować, a jak mawiają – podróże kształcą.
Absolutnie szczęśliwe przeszłyśmy bramkę Imigration bogatsze o cholerny stempel i ciutkę lżejsze o pieniążek i dziewczęta wpadły w lekką paranoję, iż nasze bagaże zostały rozszabrowane, albo co gorsza odjechały już z innym pasażerem. Bagaże stały odstawione do stanowiska lost and fund i się do nas uśmiechały, więc nie pozostało nic innego jak dźwignąć je i opuścić to miejsce wrażeń.
Uzgodniłyśmy wcześniej, iż do miasta oddalonego od lotniska o ok. 35 km pojedziemy autobusem miejskim, ponieważ to jest najtańsza opcja – 20.000 Rp. za osobę, dojedziemy do Dworca Gambir, a tam weźmiemy taryfę i podjedziemy do hotelu. Tak zrobiłyśmy, kupiłam bilet, znów posługując się bahasą (Natalia naprawdę nauczyła mnie wielu cennych zwrotów), poczekałyśmy chwilkę, w międzyczasie zaciągając się papieroskiem już po raz drugi od Warszawy (pierwszy był w Singu) oraz dokonując pierwszego wyjęcia pieniążka z bankomatu Citiego – genialny system – wyjmuję Rp. a na potwierdzeniu widzę ile mnie sczesali w PLN. Podjechał autobus i zajęłyśmy miejscówki i udałyśmy się w podróż do miasta Przejazd był bardzo udany, byliśmy jedynymi białymi, które podróżowały, czas umilała nam lokalna muzyczka, czego mogliście posłuchać na Youtubie. Po ok. godzinie dotarłyśmy na Gambir, który był dla nas miejscem przesiadki i musiałyśmy wziąć taryfę na dalszą cześć podróży. Miejsce mało szczególne, ponieważ syf, brud i ogólne low class. Agnieszka została wysłana, aby dograć taryfę, ale niestety wszystkie były uprzejme akurat odjechać. Z nikąd pojawił się gość, który zaoferował nam przejazd do hotelu za 40.000 Rp. Zdezorientowane i umęczone, a przede wszystkim marzące o kąpieli w basenie na 23 p. przystałyśmy na jego propozycję. I tu kolejna niespodzianka, spodziewałam się, ze nie będzie to taxi, ale standard jego auta pozostawał kwestia dyskusyjną. To, że był stary, nieokreślonej marki, a przynajmniej nie rozpoznałam logo marki, to jeszcze nic. Kierowca nie mógł otworzyć drzwi, takoż i bagażnika, a jeśli już do otworzył, to klapę musiał podtrzymać głową, aby mu się nie zamknęła na czaszce. Najważniejsze, iż zapakowałyśmy się do środka, który był niemiłosiernie nagrzany, zero klimatyzacji, wiec okna pozostały otwarte. Dorota mówi, iż samochód ten prawdopodobnie pamięta czasy kolonialne, co właściwie nie byłoby tak naciąganym stwierdzeniem. Tak czy inaczej, okna otwarte, brud, smród, spaliny w środku, a my jedziemy. Już na drodze wzbudzaliśmy sensację, gdyż trzy pańcie w gruchocie, gruchot w korku nie chce odpalić, gość go piłuje, klaksony poganiające zewsząd, ewentualna perspektywa, że pchamy gruchota, po prostu cudownie. To, że ulica dziwnie reagowała, to pikuś. To, że podjechałyśmy pod 4* hotel gruchotem, na widok którego sprawdzający bezpieczeństwo ryknęli śmiechem – bezcenne. Podjazd do hotelu odbywa się poprze przejechanie branki i wjazd po ślimaku na wysokość 2 piętra, dość stromy i karkołomny podjazd, na którym gruchot prychał i kichał, ale dał radę się wtoczyć. Przy wejściu kolejna salwa śmiechu, gdyż drzwi ledwo się otwierają, nie możemy się wytoczyć ze środka, gość otwiera bagażnik, którego klapę podtrzymuje głową, doznanie warte tych niesłusznie przepłaconych pieniędzy.
Właściwie, to u nas jest już prawie 1 w nocy, a ja wciąż nie mam czasu, a przede wszystkim sił, aby opisać Wam dalszą część, bo jest co opowiadać, kolejne boskie przygody w mieście pełnym kontrastów. Jutro jedziemy do Bogor, w którym pewnie nie zanocujemy, bo chcemy jechać szybko do Pangandaran, aby poplażować i odpocząć od zgiełku cywilizacji, ale obiecuję, iż w miarę możliwości uzupełnię relację, a przede wszystkim wrzucę oczekiwane zdjęcia. I oczywiście polecam kolejne zdjęcia Streets of Jakarta, tym razem by night.