Poprzedni dzień był trochę bezproduktywny. Nie miałam jakiś potężnych planów co do Kupang, nieszczególnie planowałam teź eksplorowanie wyspy Timor. Przyznam, że ciągnęło mnie do Timoru Wschodniego, ale nie miałam pewności, i jak będzie z powrotem do Indo, czy będzie w miarę sensowny bilet do DPS.
Kolejny dzień rozpoczęłam od wizyty w Muzeum Prowincji NTT (wstęp free, no chyba że coś w kieszonkę strażnikowi). Dojechałam tam bemo # 10 za całe 2.000 IDR. Po drodze spotkałam uroczą 22letnią studentkę rolnictwa Tarri i wspólnie spędziłyśmy kilka godzin. Co do Muzeum, to podobnie jak w przypadku kilku które oglądałam – wydaje się być zapomniane przez ludzi. Ekspozycja dość mała, archaiczna i zakurzona. Składa się z 3 budynków poświęconych tkaninom ikat, rzeźbie, rolnictwu oraz pawilonu prezentującego szkielet wieloryba z Alorów znalezionego w 1973 r. (25m długości, 4m szerokości). Ten ostatni jest chyba ulubionym miejscem inskrypcji młodzieży odnośnie uczuć, bo cholernie jest pomazany. Strażnik nie miał nic przeciwko, aby dotykać eksponaty.
W drogę powrotną udałyśmy się w również bemo #10, dojechałyśmy w okolice uniwersytetu, tam przesiadłyśmy się w kolejne bemo, tym razem #6 i pojechałyśmy do centrum handlowego Ramayana. Powodem tej wycieczki była chęć zakupu prezentu na popołudniowe wesele. Nie bardzo wiedziałam na co się zdecydować, więc tradycją polska zakupiłam komplet pościeli (204.000 IDR). Jesce szybka rundka na Jl. Garuda, obiad i odpoczynek przed wieczorem.
Ślub był zaplanowany na godzinę 15:00. Do kościoła katolickiego St. Yoseph Naikoten dotarłam kilka minut przed czasem. Byłam zdziwiona, że nie ma tłumu gości, upewniłam się, że jestem we właściwym miejscu i okazało, że xiężulo przełożył uroczystość o godzinę. Wykorzystując tę chwilę, udałam się do pobliskiego warungu, gdz wypiłam naprawdę smaczną caffę i zjadłam smażone banany.
Co do uroczystości w kościele, to jest bardzo zbliżona do naszej, pełna msza trwała ponad godzinę. Nawet intonacja pieśni jest podobna, więc dość łatwo zorientować się, o co chodzi. Następnie udaliśmy się na weselisko do Hotelu R* (nazwy nie pamiętam). Zanim doczekaliśmy się pary młodej, przygrywała kapela – wokalista przeuroczy, babcie robiły karaoke i w ogóle było dość wesoło. Dalszą cześć prowadził wodzirej (później na podwórku również). Jakieś tam podziękowania rodzinie, jakieś słitaśne wzajemne karmienie się i picie pary młodej, krojenie tortu… Ale i tak wszyscy czekali na paszę, smaczną i w dużym wyborze. Wszystko to trwało coś ponad 2h. Impreza przeniosła się do domu rodziców (młodzi mieszkają i pracują w Maumere na Flores), a właściwie na podwórko, na kt rozstawione były namioty, iluminacja świetlna, nagłośnienie, że ogłuchnąć można, no i krzesła dla jakiś 200 – 300 osób. I kolejne przemówienia, pasza i tańce. Tańczyły właściwie same babki, a faceci udali się na spożycie alco, no w każdym razie nikt nie spożywał na widoku, tak więc myślałam, że to takie katolickie bezalco wesele. Nie wiem dlaczego, ale oni mają dość spore zamiłowanie do country… No i oczywiście do Gangnam Style… Jednak najlepsze z tego wszystkiego było powitanie i pożegnanie mizianiem w nos. Cała rodzina miziała się nosami jak eskimosi. Na koniec zostałam chyba zaliczona do rodziny, bo musiałam odbyć naście takich spotkań. Ha, mój długaśny nos bardzo im się podobał…
Summa summarum, dzień zaliczam do udanych, mimo, że trwał ciut długo. Do hotelu wróciłam po 1:00 w nocy, podjęłam się pakowania mojego 2dniowego pierdolnika i postanowiłam rozejrzeć się trochę po Timorze. Po 3h snu wstałam i udałam się do portu, ale opiszę to w następnym poście…