Do Kupang doleciałam bez większych problemów, mimo, że nad miastem krążyliśmy ze 3 razy i trochę nami bujało. Zapomniałam wspomnieć, iż na lotnsiku w poczekalni spotkałam się z moim kumplem Ichadem, co do którego miałam przekonanie, iż dnia poprzedniego udał się do Kupang na ślub siostry. Tak, czy inaczej teraz już nie bardzo mogę wymigać się od tej imprezy i raczej pójdę dnia następnego. Podatek wylotowy z Labuan Bajo wynosi 11.000 IDR.
Lotnisko w Kupang, jak chyba większość lotnisk w Indo jest nieduże, ale całkiem sprawne. Wzięłam taxi opłacone (60.000 IDR), bo zrobiłam się bardzo leniwa i udałam się do miasta. Odwiedziłam ze 3 hotele wspomniane w LP i dopiero w kolejnym – Pantai Timor znalazłam nocleg (ekonomi single 140.000 IDR). Po południu wybrałam się na spacer, głównie po Jl. Garuda. To dość ruchliwa uliczka, pełna sklepików różnej maści. W jednym z nich powiększyłam kolekcję moich tropikalnych figurek kultu katolickiego (Maryjkę kupiłam, bo i św. Antoni się ucieszy) oraz nabyłam 2 wachlarze z malowidłami Jezuska. W innym sklepie miałam ochotę nabyć podświetlanego Jezuska, ale nie zmienia kolorów, więc wciąż się waham…
Kolację spożyłam gdzieś po środku Jl. Garuda, w jednym z nocnych wózków „kaki lima”. Tak doprawiłam sambalem, że ciutkę się spociłam. Wieczór spędziłam w barze L’Avalon, przyznam, że trochę się stamtąd ewakuowałam, bo jego właściciel Edwin zaczął narzekać na turystów i Malezyjczyków, którzy uprawiają sexturystykę. A teraz siedzę w hotelu i spisuję to co powyżej, bo jednak fajnie mieć wifi…