Geoblog.pl    myszurka    Podróże    Indonezja - Singapur 2008    2. podróż do Indo rozpoczęta...
Zwiń mapę
2008
10
lis

2. podróż do Indo rozpoczęta...

 
Polska
Polska, Warszawa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Dziś jest ten dzień, że wakacje rozpoczęły się na dobre… Po krótce, czyli jak to się stało, ze jesteśmy tu, a nie tam, czyli nasza podróż

Ustaliłyśmy, iż najlepszą opcją będzie spotkać się na lotnisku Okęcie(Bandara Okęcie) o godzinie 6:00, tak aby na spokojnie dokonać odprawy, pożegnać się z rodzinami, a po check In dokonać ostatniego szopka (czyli to co sprawia największą frajdę, czyli szopink od samego rana…). Ustalenia, ustaleniami, a życie robi swoje… Jeszcze wcześniej ustaliłam z Dorotą, iż rozsądnie będzie, gdy zanocuje u mnie i ruszymy wspólnie na lotnisko. I tak się stało, z Dorotą spotkałyśmy się wczoraj, dokonałyśmy ostatniego pakowania (dziwnym trafem obydwie miałyśmy idealnie zapakowane plecaki po 15,8 kg), przyjęłyśmy kolację, no i napiłyśmy się ciutkę whisky, co by wzmocnić odporność (Dorota twierdzi, iż ja więcej, bo ona wciąż jest na kuracji antybiotykowej). Tak jakoś się złożyło, iż nie udało mi się skierować do snu przed godziną 1:00, wiec teoretycznie pozostały mi 3 godziny snu do pobudki o 4:00. No cóż, ponieważ nie należę do grupy osób, którym cokolwiek przeszkadza podczas snu, a szczególnie obłędnie rozwrzeszczany budzik, tak więc snem sprawiedliwego spałam do 4:30. Co więcej, Dorota, która spała za ścianą rozbudziła się tuż po pierwszym dzwonku budzika i nawet próbowała telefonować do mnie, a ja jak zwykle starym zwyczajem wyłączyłam telefon na noc. Suma sumarum, byłam zapóźniona pół godziny, jak wiecie dość cenne pół godziny w przypadku, gdy człowiek ma wyliczony czas naprawdę co do minuty. Porannych ablucji, tudzież suszenia dokonałam w iście expressowym tempie, dopakowałam ostatnie niezbędne gadżety i o godzinie 5:45 opuściłam śpiący o tej porze dom

Jakże przyjemnie jeździ się po Warszawie o tak wczesnej porze, puste przejezdne ulice, wstaje nowy dzień, zaczyna się rozwidniać, a w „podróży” tylko niedobitki imprezowe, albo Ci dla których nikt nie ma litości. Ale w końcu udało nam się trafić na lotnisko, na którym niecierpliwie oczekiwała nas Agnieszka wraz z rodzicami. Powiem szczerze, ze mój ostatni pobyt na lotnisku był w zeszłym roku, czyli wtedy, gdy nowy Terminal nie był jeszcze oddany do użytku, tak więc nie miałam okazji zwiedzić go wcześniej. Może wielkość tego portu lotniczego nie powala, ale fakt, iż jest nowocześnie zaprojektowany, przeszklony i można poczuć się trochę lepiej niż na rynku w Pierdziszewie Dolnym jest dużą zaletą.

Po dość sprawnej odprawie, gdzie nadałyśmy bagaż od razu do Jakarty (CGK), wyborze miejsc na lot do Amsterdamu (AMS) ucałowałyśmy się z rodzicami oraz Małgorzatą i pognałyśmy do odprawy celnej, która oprócz tego, iż należy wyjąć całą zawartość elektroniczną bagażu podręcznego, zdjąć pasek, ew. poddać się przeskanowaniu ręcznemu, należy do bardzo sprawnych. Ni udałyśmy się na poszukiwanie naszego gate;u, tak aby być przygotowanym do boardingu. To co zaliczam jako minus Okęcia to brak palarni. No tak się nie robi, ze nie ma gdzie na spokojnie wypalić, zrelaksować się, etc. Tak, wiem, odezwą się głosy przeciwników palenia, ale należy palaczy zrozumieć i dać im równe szanse. Tak czy inaczej jeszcze chwilkę pokręciłyśmy się po hallu i zawezwano nas do odprawy (lot był o 7:35, wezwanie do stawienia się przy bramce ok. 7:10). W efekcie spędziłyśmy ok. 15 minut w nieogrzewanym autobusie, do którego właściwie to niewiele osób zechciało wsiąść. Tak naprawdę, to spodziewałam się, że sytuacja będzie wyglądała dramatyczniej ze względu na fakt, iż Dorota dotychczas nie miała okazji podróżować samolotem, tak więc byłam przygotowana na zachowanie nerwowe.

Lot pomiędzy Warszawa (WAW) a Amsterdamem (AMS) obsługiwany był przez LOT, a podstawiony typ maszyny to Embraer 170. Mały, ciasny, ale cichy, może tylko dlatego, ze nie obciążony na maxa – łącznie z nami podróżowało 38 pasażerów. Dziewczęta miały jedno trafne spostrzeżenie – 1. Oficer Cezary Klimik przemawiał po angielsku z dość ciężkim akcentem, a na dodatek powiedział Good evening ladies and getlemen. Być może kolega zabalował poprzedniego wieczoru, a może był w innej strefie czasowej, co nie zmienia faktu, iż lot upłynął nam w milej i spokojnej atmosferze. Zanim przebiliśmy się przez pułap chmur ciutkę telepało, ale było to całkiem do zniesienia. Myślę, że Dorocie się podobało, albo nie dała poznać, że coś jest niehalo. Po przebiciu się przez linie chmur i osiągnięciu wysokości przelotowej 11.400 metrów lecieliśmy w obłędnym słońcu, jak Agnieszka stwierdziła – nic tylko się opalać. Szkoda tylko, ze szron pojawił się na szybie, który skutecznie utrudniał upajanie się mlecznym widokiem morza chmur… Byłyśmy mile zaskoczone, gdyż na pokładzie było bardzo ciepło, tak więc optymalnym rozwiązaniem okazało się założenie t-shirtu z krótkim rękawkiem i sandałków. Po minięciu Berlina (ok. 50minut do Warszawy) zaserwowano nam śniadanko, które było całkiem smaczne, składało się z: 2 małych kromek chleba, 2 plasterków sera żółtego, plasterka wędliny drobiowej, plasterka jaja na twardo, masełka, dżemu śliwkowego, strzępka sałaty i takiegoż papryki zielonej. Najlepszy był deser – mały wafelek Prince Polo.

W Amsterdamie wylądowaliśmy o czasie, czyli ok. 9:45 i niestety nie zdarzylam iść po zioło. Sensacji przy lądowaniu nie było, Kapitan Ernt (o ile nie pomyliłam nazwiska) bardzo wdzięcznie posadził maszynę na pasie, a następnie krażył do Terminala 3 przez ok. 15 minut. Po zmianie godziny wylotu samolotu z AMS do SIN miałyśmy tylko 1h i 10 minut, aby dotrzeć do odpowiedniego Terminala, odpowiedniego gate’u i polecieć w dalszą cześć trasy. Lotnisko Schiphol jest ogromne, właściwie to można powiedzieć, ze jest to niekończący się korytarz z mała ilością miejsca (w sensie mała ilość w stosunku do długości korytarza). To była moja pierwsza wizyta na tym lotnisku, niby miałam wydrukowany plan poruszania się i znalezienia najoptymalniejszej drogi do naszego gate’u, ale jak się człowiek nie dopyta kompetentnych urzędników w punkcie informacji, to nie wiadomo co ma ze sobą zrobić. I tak się właśnie poczułyśmy, ze nie bardzo wiedziałyśmy, czy idziemy w dobrym kierunku, czy ten kierunek zaprowadzi nas dokądkolwiek. Ale ponieważ szłam na początku wycieczki , to dziewczęta nie miały wyboru, najwyżej byśmy zgubiły się wszystkie razem. Na duchu podtrzymywał mnie fakt, ze jeszcze w sobotę dokonałam przebukowania miejsc oraz internetowego check-in, a także fakt, iż byłyśmy w trasie, tak więc trzymałam się dobrej myśli i szłam przed siebie. Gdzieś tam po drodze na tablicy mignęły nam namiary na Transfer oraz gate, do którego musiałyśmy ochoczo pójść. Dziwnym trafem okazało się, że jesteśmy zmuszone przejść całe to cholerne lotnisko, wprawdzie korzystając w ruchomych chodników, ale nie zmienia to faktu, iż zajęło nam to cos ok. pół godziny. Karnie ustawiłyśmy się do kolejnej odprawy i wiskania. W moim przypadku, wypakowałam się z elektroniką do kuwety i swobodnie przeszłam przez bramkę, która chyba była mniej czuła niż ta na Okęciu, gdyż nie była uprzejma mnie obdzwonić. Dziewczęta natomiast otrzymały szereg pytań, z jakiego kraju jadą, co maja w bagażu, etc. Moim zdaniem Agnieszka wpadła w oko jakiemuś ichniejszemu Wopiście, więc chłopak zainteresował się naszą koleżanką. I tu zadziałało prawo serii, gdyż i Dorota została poddana wywiadowi środowiskowemu, a że trochę niedosłyszała, to pytania miała zadawane podwójnie. W tym czasie ja kłusem udałam się do kontuaru, aby uzyskać karty pokładowe, których jak dotąd nikt nie był uprzejmy nam wystawić. Ponieważ lecimy dopiero w 53 rzędzie, boarding odbywał się od rzędów ostatnich, tak wiec fuksem byłyśmy jednymi z pierwszych w samolocie. Start odbył się zgodnie w planem, czyli 10:55. Do pokonania miałyśmy dystans 10.334 km, który to zgodnie z przewidywaniami odbyłyśmy w 12 godzin i 10 minut. Do tego momentu pisałam z samolotu, ale niestety wysiadła mi bateria i zaprzestałam, tak więc kontynuując:

Serwis pokładowy oraz całe facility Singapore Airlines jest absolutnie porażający, a ilość żarcia jest po prostu nie do przejedzenia, i tak zaserwowano nam: orzeszki oraz napoje, lunch – do wyboru 2 dania główne, podwieczorek, napoje w ilości dowolnej, 3 x przegryzki (kanapeczki, batoniki, czekoladki, jabłka) śniadanie, kolejne napoje. Tak więc, przez 12h lotu właściwie tylko konsumowałyśmy i przycinałyśmy komarka pomiędzy nad wyraz rozbudowanym programem animacji ( np. ok. 20 filmów kinowych, nowości). Lot naprawdę upływał nam nad wyraz spokojnie, jedyne zakłócenia – dość silne turbulencje dopadły nas przy śniadaniu. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy i tym sposobem piękne wylądowaliśmy w Singapurze. Miasto przywitało nas ciemnym porankiem – była 6:10, a słońce jeszcze nie zamierzało wzejść. I tu historia się powtórzyła, gdyż musiałyśmy przemierzyć najpierw jeden terminal – tym razem przy gacie A21, a następnie udać się do Terminala 3 – do gate’u E4. Najważniejszą jednak sprawą był fakt, iż boarding pass na lot do Jakarty został wystawiony na godzinę 6:50, zamiast wcześniej znanej nam godziny odlotu – 7:50. Tak więc, suma sumarum stresowałyśmy się, tym, że mamy jakieś 40 minut aby dostać się do wskazanej bramki. Co więcej, ten fakt nas na tyle zmroził, iż postanowiłyśmy przenieść się do przedniej części samolotu, aby zaoszczędzić kilka minut. W efekcie gnając na złamanie karku, nie mając czasu na szopka, pamiątkowe zdjęcie, czy cokolwiek innego, dotarłyśmy do wskazanej bramki wylotowej do Jakarty na zapowiedziany nam czas 6:50. I tu nastąpił zonk, ponieważ odlot był planowany a 7:50, tak więc miałyśmy czas na spokojnie udać się do toalety, w której to Dorota zostawiła na pamiątkę swoją ukochaną starą bluzę… A teraz zastanawia się, czy na Changi wprowadzili alarm i szukają człowieka, który im zaginął.

Lot do Jakarty (CGK) był nad wyraz udany i spokojny. Mimo, ze trwał tylko 1:15 to zdarzyli podać pełne śniadanie, niestety nie jestem w stanie przytoczyć jego nazwy, najważniejsze, ze składał się z ryżu, sosu masala oraz masieńkich suszonych rybek. Absolutnie delicious, ale ciutkę ostre. Śniadanie to wątek poboczny, gdyż najważniejszą sprawą był sam przelot. Po osiągnięciu wysokości przelotowej, ok. 11.240 metrów, większość trasy spędziliśmy bujając w obłokach - dosłownie. Takich chmur to ja jeszcze nie widziałam, niektóre z nich kształtem przypominały lodowce wyłaniające się z mgły. Widok absolutnie genialny, a stosowne foty postaram się wrzucić na nowe konto na gmailu – link macie na liscie, bo warto sprawdzić.

O 8:25 szczesliwie wyladowałyśmy w Jakarcie i tu cie rozpoczyna się ciąg przygod, ale to już historia do opowiedzenia w nowym poście.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
myszurka
Atena Qm
zwiedziła 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 311 wpisów311 30 komentarzy30 203 zdjęcia203 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
18.03.2016 - 11.04.2016
 
 
26.08.2015 - 14.09.2015